LUDZIE CHWAŁOWIC
Ks. proboszcz Antoni Bartoszek
Ks. Antoni Jan Bartoszek urodził się 10 czerwca 1933 roku w Baranowicach-Szoszowach jako dziewiąte dziecko rolnika Franciszka i Zuzanny z domu Muras. Miał czterech braci i cztery siostry. Ochrzczony został kilka dni po urodzeniu w kościele parafialnym pod wezwaniem Świętego Mikołaja w Warszowicach, tam też 22 czerwca 1948 roku przyjął sakrament bierzmowania. Rodzina była szczerze religijna, żyła ubogo, nieraz brakowało im chleba.
W latach 1940 – 1948 uczęszczał do szkoły powszechnej w Baranowicach. Potem uczył się w Szkole Ogólnokształcącej stopnia licealnego im. Karola Miarki w Żorach. Należał do Sodalicji Młodzieńców. Jako uczeń był sumienny i pracowity. Po zdaniu egzaminu dojrzałości w 1952 roku wstąpił do Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie i rozpoczął studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Po zlikwidowaniu Wydziału Teologicznego, od 1954 roku wykłady odbywały się w Seminarium Duchownym.
Pierwszej tonsury i święceń niższych udzielił mu w Krakowie bp Franciszek Jop. Święcenia diakonatu otrzymał 10 kwietnia 1957 roku z rąk biskupa Herberta Bednorza w kaplicy Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Ten sam biskup, 23 czerwca tegoż roku w katedrze katowickiej, udzielił mu święceń prezbiteratu.
Po święceniach podjął zastępstwa wakacyjne w rodzinnej parafii Świętego Mikołaja w Warszowicach i w parafii Świętego Michała Archanioła w Krzyżowicach. Następnie był wikariuszem w parafiach: Bożego Ciała w Zabrzu - Kończycach (1957-1961), Matki Bożej Nieustającej Pomocy i Świętej Rozalii w Chorzowie - Maciejkowicach (1961-1964), Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Piekarach Śląskich - Kamieniu (1964-1967) i św. Pawła w Rudzie Śląskiej - Nowym Bytomiu (1967-1970), gdzie był również kapelanem Szpitala Miejskiego. Pracę proboszczowską napisał na temat „Chrzcielnice dekanatu piekarskiego i siemianowickiego”.
Dnia 11 maja 1970 roku został mianowany lokalistą w Chwałęcicach (1970-1976), choć formalnie był wikariuszem w parafii Matki Bożej Bolesnej w Rybniku. W dniu 25 listopada 1972 otrzymał honorowy tytuł proboszcza. Postarał się o wybudowanie w Chwałęcicach probostwa i prowadził duszpasterstwo do czasu utworzenia parafii.
Z dniem 16 grudnia 1976 roku został skierowany do parafii Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus w Rybniku - Chwałowicach, najpierw jako wikariusz - ekonom, a od 4 marca 1977 roku jako proboszcz (1976-1988). Od 1988 roku był administratorem, a następnie proboszczem parafii Matki Bożej Królowej Różańca Świętego w Łaziskach Górnych (1988-1998). Był też katechetą w Szkołach Podstawowych nr 1, 2 i 3 w Łaziskach Górnych oraz pełnił funkcję wicedziekana dekanatu mikołowskiego (1976-1988).
1 sierpnia 1998 roku przeszedł na emeryturę i zamieszkał na terenie parafii Świętego Stanisława w Żorach.
Zmarł 8 maja 2021 roku w szpitalu w Rybniku w 88. roku życia i w 64. roku kapłaństwa. Jego pogrzeb odbył się 13 maja w Parafii Świętego Mikołaja w Warszowicach.
Siostra Leutbergis Elfryda Stania - boromeuszka z Chwałowic
siostra Leutbergis Elfryda Stania - boromeuszka z Chwałowic
Siostra Elfryda Stania pochodziła z górniczej rodziny w Chwałowicach. Po wstąpieniu do zakonu boromeuszek 27 czerwca 1934 roku złożyła śluby wieczyste i przyjęła imię Leutbergis. Z czasem została dyplomowaną pielęgniarką i służyła w szpitalach w Trzebnicy, a od 1943 roku w Świebodzinie. Chwałowicka zakonnica w 1945 roku była młodą, trzydziestotrzyletnią kobietą, co w tamtym czasie brzmiało jak wyrok. W ostatnich dniach swojego życia chwałowicka zakonnica doświadczyła nieludzkiego barbarzyństwa żołnierzy Armii Czerwonej.
Siostra Elfryda przyszła na świat w Chwałowicach 28 lutego 1912 roku. Jej ojciec, Franciszek, pochodził z Baranowic koło Żor i pracował w kopalni Donnersmarck jako sztygar. Rodzina zamieszkiwała w budynkach należących do kopalni. Początkowo był to jeden z familoków, później budynek dla kadry technicznej, nazywany apostolokiem (ze względu na to, że składał się z dwunastu mieszkań), który stoi po dziś dzień na ulicy Wjazdowej 16 w Chwałowicach. Siostra Elfryda miała rodzeństwo: Hildegardę, Charlottę i Edmunda. Rodzina Staniów, nie tylko ze względu na siostrę Elfrydę, została mocno dotknięta kataklizmem sowieckiej przemocy. Ojciec siostry, Franciszek i jej brat Edmund pracowali podczas niemieckiej okupacji w chwałowickiej kopalni. Edmund zajmował się rosyjskimi więźniami stacjonującymi w pobliskim obozie. Dbał o to, aby na jego zmianie dokarmić zawsze jednego z nich. Po wejściu Armii Czerwonej do Chwałowic ojciec i syn zostali aresztowani. Obaj zmarli w sowieckich więzieniach i miejsce ich pochówku po dziś dzień jest nieznane. Część rodziny Edmunda została wywieziona do Rosji. Aż do teraz rodzina nie otrzymała żadnych informacji na temat ich losów.
Armia Czerwona weszła na początku 1945 roku do Świebodzina nie napotykając na opór, ponieważ siły niemieckie wycofały się w kierunku Berlina. Siostry boromeuszki mogły ewakuować się z uciekającym wojskiem, ale zrezygnowały z tego, pragnąc nieść pomoc rannym i ludności cywilnej. Czerwonoarmiści wyrzucili siostry z ich klasztoru, domagając się jednocześnie pomocy przy pielęgnowaniu swoich rannych, na co zakonnice się zgodziły. Opuszczając klasztor, część z nich znalazła schronienie na pobliskim probostwie, inne w prywatnych domostwach. Wejście Armii Czerwonej do Świebodzina ukazało całą grozę wojny i bestialstwo drzemiące w ludzkiej naturze. Czerwonoarmiści:
jako zwycięzcy uważali, że mają prawo do wszystkiego. Także do kobiet. Pijani żołdacy gwałcili kobiety na masową skalę. Nie oszczędzali nikogo. Zagrożone były małe dziewczynki, ciężarne i zakonnice. Bezpiecznie nie mogły czuć się nawet więźniarki wyzwolone z obozów koncentracyjnych i staruszki. Do napaści mogło dojść wszędzie. W okolicach dworców kolejowych roiło się od żołnierzy polujących na ofiary. Masowe gwałty odbywały się na ulicach miast. Czerwonoarmiści rzucali się na przypadkowe kobiety, które akurat przechodziły w pobliżu. Bezpieczeństwa nie gwarantował też własny dom. Żołnierze często kwaterowali w prywatnych gospodarstwach albo przychodzili tam jeść. Wiele kobiet zgwałcono więc w ich własnych sypialniach, kuchniach i na podwórzach. Nierzadko działo się to na oczach ich mężów i dzieci[1]
W dramatycznym okresie początku 1945 roku w Świebodzinie sześć sióstr boromeuszek zginęło męczeńską śmiercią. Jedną z ofiar sowieckiej przemocy była s. Lybia Elżbieta Zaporowicz, która zginęła broniąc dziecka. Inna z sióstr, Edmara Eleonora Komischke, została zastrzelona, kiedy broniła się przed gwałtem. Większość zakonnic mieszkała w tym czasie na probostwie, na parterze którego 4 lutego 1945 roku pojawiło się dwóch pijanych rosyjskich oficerów. Postanowili zabrać do pomocy rannym cztery zakonnice, wśród których była mieszkanka Chwałowic, siostra Leutbergis Elfryda Stania. Zakonnice, mając świadomość tego jak na co dzień zachowywali się czerwonoarmiści, nie wierzyły w deklaracje żołnierzy i dwie z nich uciekły na zewnątrz budynku. Rozwścieczeni Rosjanie zaczęli strzelać w sufit skutkiem czego na parterze plebanii pojawiła się reszta sióstr mieszkająca powyżej. Rosyjscy oficerowie zabrali s. Melissę Mechtyldę Pawlik, s. Lautbergis Elfrydę Stanię, s. Orlandę Klarę Striegan i s. Speciosę Jadwigę Urbańczyk. Zakonnice były przekonane, że zginą. Na odchodnym powiedziały: nigdy więcej już nie wrócimy. Mniszki oddały współsiostrom pierścionki i zegarki. Po wyjściu z Rosjanami reszta sióstr wyspowiadała się i modląc się, czekała na śmierć. Następnego dnia zakonnice postanowiły odszukać zabrane nocą siostry. Odnaleziono jedynie w budynku na obecnej ulicy Świerczewskiego kałużę krwi, kawałek fartucha i różańca siostry Speciosy. Bałagan w pomieszczeniu świadczył o szamotaninie. Kilka dni później jedna z kobiet pracująca w służbach porządkowych powiadomiła w tajemnicy zakonnice, że pochowano cztery zaginione siostry w rowie strzeleckim. Kobieta twierdziła, że zakonnice znajdowały się w dwóch różnych budynkach, po dwie osoby. Zanim zginęły zostały wielokrotnie zgwałcone, po czym odcięto im głowy i piersi, a okaleczone korpusy ciał przybito gwoździami do framug drzwi.
Zbiorowa mogiła sześciu zakonnic znajduje się na cmentarzu parafialnym w Świebodzinie. Dokładniejsze informacje o dramatycznych wydarzeniach w tej miejscowości na początku 1945 roku zostały opisane przez siostrę Krzysztofę Barbarę Kubaj w opracowaniu historycznym: Siostry Boromeuszki ze Świebodzina – ofiary rosyjskiego bezprawia. Relacja faktów, kontekst czasowy i stan badań.
Link do opracowania poniżej:
http://cejsh.icm.edu.pl/cejsh/element/bwmeta1.element.desklight-4a07dae7-9cda-426e-bbff-196b950b2939
Opracował: Jan Krajczok
[1] M. Brzezińska, Jak Polki broniły się przed gwałtami czerwonoarmistów (04.05.2017 r.), http:// www.swiebodzin.eu/okolice_najblizsze/Okolice/okolicenajblizsze.pCiekawostki historyczne.pl (04.06.2018).
'Opowieści Chwałowickie' Jana Krajczoka
Możliwość zamówienia mailowo: krajczok@op.pl
dodatkowe informacje: https://www.facebook.com/
Chwałowicki Dom Kultury proponuje: https://m.facebook.com/dkchwalowice/videos/809777769514661/
O książce
Opowieści Chwałowickie są książką o mieszkańcach rybnickiej dzielnicy. Akcja utworu toczy się od 1918 do 1947 roku. Losy chwałowiczan przeplatają się z losami postaci znanych z podręczników historii, takich jak cesarz Wilhelm Hohenzollern, Wojciech Korfanty, czy Winston Churchill. Sąsiedztwo tak różnych osób jest zabiegiem celowym, po to by ukazać, że wielka i mała historia są z sobą nierozerwalnie związane. Wszystkie postacie i wydarzenia spaja postać tajemniczego młynarza Oślizloka – nie wiadomo ile ma lat i w jaki sposób może być w jednej chwili w Chwałowicach, a w drugiej na Kremlu, po to by rozmawiać z Józefem Stalinem.
W książce zostały opisane dramatyczne wydarzenia powstań śląskich, okres międzywojenny i lata okupacji. Czytelnik uczestniczy w życiu rodzin Tkoczów, Kożdoniów, Pukowców, Malcherów i Siwców, może być świadkiem budowy kościoła w Chwałowicach i może uczestniczyć w strajku na kopalni Donnersmarcka. Dzięki powieści można zanurzyć się w gwar rozmów prowadzonych w gasthausie Emanuela Kuczery i można być świadkiem akcji górnośląskiej policji ścigającej Franciszka Siwca i jego gang. Akcja utworu dotyczy także bohaterskich misji kurierskich Jerzego Malchera i losów Górnoślązaków podczas wojny w Afryce. W Powieści nie brakuje wątków sensacyjnych i miłosnych. W utworze śmiech bardzo często przeplata się z grozą, której nie sposób uniknąć, kiedy trzeba dotknąć bolesnych wątków pobytu więźniów w obozie w Auschwitz lub przesłuchania w ubeckiej katowni w Rybniku.
Historia nie jest w książce dekoracją a tworzywem, które służy przekonaniu, że pozornie zwykli ludzie są unikalną wartością, a pozornie zwykła miejscowość w rzeczywistości jest niezwykła i jedyna na świecie.
Jeżeli po przeczytaniu tej książki czytelnik bardziej polubi miejsce w którym mieszka i życzliwiej spojrzy na człowieka, który jest obok niego, to wtedy będziemy mieli do czynienia z poważnym dowodem na to, że słowa mogą zmieniać rzeczywistość. Na lepszą.
RECENZJE
Fragmenty recenzji Alojzego Lyski
Wspominani jak rzykani
Każdy człowiek nosi pamięć o swoim życiu, o przeszłości swego rodu i ziemi, na której żyje. Górnoślązacy też taką pamięć noszą, lecz górnośląskiej pamięci albo nie ma w publicznym dyskursie, albo jest wybiórcza, na polityczne zamówienia. Dla rodowitych Górnoślązaków nie jest to sytuacja komfortowa, z reguły bowiem takie manipulowanie pamięcią jest dla nich źródłem wymownych refleksji a nieraz i bolesnych konstatacji. Całe szczęście Górnoślązacy potrafią krzepić się własną pamięcią domową, która jest istotą śląskości i niewygasającym ogniem ich tożsamości. Górnoślązacy mają wyostrzoną świadomość wiszącego nad sobą zagrożenia, że wygaszenie tego ognia będzie niczym innym jak zapomnieniem swych korzeni, wymazaniem swych rodzimych życiorysów, zgodą na wykreślenie swej wspólnoty z życia w przyszłości. Kierowani jakimś naturalnym instynktem przetrwania, starają się ze wszechmocy pielęgnować w różnych formach pamięć domową. Utrwalają losy przodków i regionu we wspomnieniach, zapiskach, kronikach, listach, blogach, z niezwykłą pieczołowitością zachowują pamiątki rzeczowe: dokumenty, fotografie, sprzęty, stroje, budowle, tradycyjne zachowania i rytuały – wszystko po to, by nie poddać się zapomnieniu, materialnemu i duchowemu unicestwieniu, aby wykrzyczeć fakt swego tu jeszcze istnienia. Wyrazem takich zabiegów, postaw i troski jest TA KSIĄŻKA. Jest ona nie tylko odporem na nieunikniony proces zapominania o ważnych postaciach i ważnych wydarzeniach mających miejsce na ziemi rybnicko-wodzisławskiej, może i raciborskiej, może i pszczyńskiej, ale także próbą pogodzenia polskiej pamięci zbiorowej z pamięcią regionalną i indywidualną Górnoślązaków. Jest jak wyciągnięcie ręki z zaproszeniem do wzajemnego poznania, zrozumienia, zbratania. Grażyńskiego można pogodzić z Korfantym, Wehrmacht z polską konspiracją, powstańców śląskich z Niemcami. Trzeba tylko wspominanie traktować jak „rzykani”. Każda ze zwalczających się kiedyś stron miała swoje racje, przekonania o słuszności swej sprawy, swoje cele. Nieszczęściem tej ziemi (a może węgla w jej podziemiach) było to, że te racje, przekonania, cele ścierały sie tutaj z wielką zapiekłością kosztem żyjących tu ludzi. Górnoślązacy – odwieczni dziedzice tej ziemi we wszystkie te XX-wieczne zawirowania historyczne byli perfidnie wplątywani. Wysługiwano się nimi, zjednywano ich sobie, dzielono, straszono, wywożono, wypędzano, szafowano ich życiem - poniewierano na przeróżne sposoby. Jeśli więc „wspominani” w tej książce potraktujemy jako „rzykani” i spróbujemy na opisywane zdarzenia spojrzeć przez pryzmat wartości chrześcijańskich, zwłaszcza przebaczenia – łatwiej będzie zrozumieć ten „przeklęty Śląsk”. Właśnie ten wysiłek dla zrozumienia podejmują „Opowieści chwałowickie”. Poprzez ukazanie realiów historycznych prowadzą najpierw do lepszego poznania, a następnie do zrozumienia tej ziemi i być może zbratania wszystkich ludzi, jacy tu dziś żyją.Książkę czyta się jakby oglądało się interesujący film zmontowany z kilkudziesięciu frapujących sekwencji. Każda przenosi do innego czasu i miejsca, ukazując dramaty całej galerii bohaterów. Są to w większości postaci prawdziwe, historyczne, jedne bardziej, drugie mniej znane, lecz wszystkie w konfrontacji z wyzwaniami epoki świetnie przez Autora wykreowane. Sekwencje w jedną całość łączy mitologiczna postać młynarza Ośliźloka, któremu burze dziejowe odebrały wszystko łącznie z młynem i stawem młyńskim. Jedynie on przetrwał dziejowe burze. W rozmowie z Autorem w epilogu kieruje do nas wielce wymowne przesłanie: WSZYSTKO TRZEBA PAMIYNTAĆ! YNO NIY MYLIĆ PAMIYŃCI Z PAMIYNTLIWOŚCIOM.
Alojzy Lysko
Fragmenty recenzji dra Bogdana Klocha
Jan Krajczok, Opowieści chwałowickie. Powieść historyczna o mieszkańcach Chwałowic w latach 1918-1947.
(…) Chronologia zamyka się w klamrach czasowych zasygnalizowanych w podtytule tekstu. Czas i jego okresy historyczne odgrywają istotną rolę w przedłożonym materiale. Chronologia czasoprzestrzenna porządkuje układ powieści i pozwala autorowi na bardzo potoczyste snucie wątków akcji utworu. Podział na poszczególne części, i w ich obrębie, na rozdziały, stanowi istotne tworzywo w konstrukcji całości pracy.
Część pierwsza zatytułowana „Ku nowemu światu (1918-1922)” stanowi preludium do kolejnych zdarzeń i etapów życia bohaterów, choć część ta sama w sobie może stanowić odrębna opowieść. Autor prowadzi narrację wątków postaci mieszkańców Chwałowic, wokół niektórych budując konstrukcję o charakterze biograficznym, jak w przypadku postaci Jerzego Malchera. Losy wplecione zostały w przemiany polityczne i narodowościowe, których centralnym punktem sią zmagania pomiędzy Polakami i Niemcami, z zasygnalizowaniem skomplikowanych relacji interpersonalnych, jak również niejednorodności poglądów bohaterów tekstu na przyszłość Górnego Śląska, m. in. kwestia trzeciej drogi – pomiędzy Polską i Niemcami. Autor kończy pierwszą część w jak najbardziej uzasadniony sposób. Finalizując jej narrację przekazaniem Rybnika i powiatu rybnickiego w ręce polskiej administracji i pod polskie zwierzchnictwo państwowe.
Kolejne dwie części pracy, stanowiące rozwinięcie narracji pierwszej, prowadzą nas do międzywojnia oraz czasów wojny i budowy nowego ustroju tuż po jej zakończeniu. Druga część zatytułowana „Budujemy (1922-1939)” skupia się na bardziej lokalnych zdarzeniach, w które wpisano egzystencję postaci, a także miejsca i zdarzenia, będące ich udziałem. Wielka polityka i ekonomia w tle inicjuje ciąg zdarzeń w przestrzeni lokalnej Chwałowic, także poglądy ludzi i ich decyzje są naznaczone realiami ówczesnego życia. Autor wplata w miejsca i zdarzenia, niezwykle ciekawą, postać młynarza Ośliźloka. Czyni to w zasadzie od pierwszych kart książki. Autor obdarzył go ponadludzkimi cechami, które bez żadnych konsekwencji pozwalają mu przemieszczać się w przestrzeni, w miejsca niedostępne (siedziba Adolfa Hitlera czy Józefa Stalina) dla bytu zwykłych mieszkańców Chwałowic czy Rybnika. W tej części poznajemy bardzo różne losy nie tylko sprowadzające się do problemów ekonomicznych wewnątrz społeczności Chwałowic. Autor zgrabnie opowiada wątki lekkie jak odkrywanie Polski czy drogi do edukacji młodego pokolenia, lecz także trudne chociażby z powodu społecznego napiętnowania, jak przestępstwo, zbrodnia i poniesiona kara, włącznie do kary głównej.
Trzecia część, najbardziej ponura w swoim wyrazie, będąca także martyrologium chwałowickim to owe dziewięć lat, które było swoistym trzęsieniem ziemi dla członków chwałowickiej społeczności. Dramatyczne losy rodziny Kożdoniów i Tkoczów, męczeństwo Józefa Pukowca (ujmujący opis jego odejścia z materialnego wymiaru) to tylko te najistotniejsze elementy martyrium polskiego ducha w Chwałowicach. Wyjątkowa jest osoba Jerzego Malchera. To tak naprawdę nowa odsłona dziejów mieszkańców Chwałowic, losy tej postaci przeplatają się przez całą książkę. Być może jest jedną z tych, które happy end w sensacyjnym wydaniu przenosi losy Chwałowiczan z przestrzeni ofiar nazizmu do przestrzeni uczestników zwycięzców III Rzeszy i tworzenia nowego świata. Choć ten bohater pozostał daleko za „żelazną kurtyną”. Nowy świat, który po wojnie wypycha naszych bohaterów z dawnych przedwojennych torów, niszczy przeszłość, choć również buduje nowy świat. Owa wymieniona oś w kole młyńskim młynarza Ośliżloka, to nowa oś czasu, która niesie niepewną przyszłość, a zasypany staw młyński, to wspomniane wyrugowanie dawnego. Nie ma już miejsca na to co ponadczasowe, mistyczne. I tu mocno zarysowa postać starego Ośliźloka, który łamie wszelkie zasady rządzące światem materii. Czy to Utopiec, czy inna nadprzyrodzona postać, tego mogę się domyślać, ale jedno jest pewne, jest przedstawicielem innej rzeczywistości, która w opowieści Jana Krajczoka żyje obok, ponad realnym światem materii, niekiedy reaguje na ludzkie czyny, zachowania, innym razem jest tylko świadkiem, komentatorem zmieniającej się rzeczywistości.
Epilog, choć nie informuje już nic o bohaterach z pierwszego szeregu, to jednak akcentuje relację pomiędzy autorem a „duchem” przeszłości – Ośliźlokiem, jednak czy jest przeszłością, to już odrębna kwestia. Ponownie wkracza w rzeczywistość, lecz już nie bohaterów, którzy odeszli, ale rzeczywistość tą, w której funkcjonuje autor, czyli świata wokół nas.
Reasumując, autor przedłożonego tekstu podjął się niezwykle frapującego tematu. Niewątpliwie przestrzeń historyczna Chwałowic stanowi ciekawe tworzywo dla dokonań literackich. Jest świetną przestrzenią do obserwacji wielkich kulturowych i świadomościowych przemian, zwrotów akcji w tej materii w obrębie pierwszej połowy XX wieku.
Mała wieś, znana z najstarszej wzmianki datowanej na 1228 rok, później osada identyfikowana z zapisami odnoszącymi się do stawów należących do rybnickich plebanów, powoli zmieniała swe oblicze. Istniała przez kilkaset lat w cieniu historii, która przemykała się wokół niej. Od majątku rycerskiego, następnie części składowej rybnickiego państwa, gdzie stawy i młyny odgrywały istotną rolę, dochodzimy do XIX wieku, którego koniec definitywnie zamknął stary, pradawny świat. Nowi mieszańcy, coraz liczniejsza populacja, to część składowa industrializacji. Tak gwałtowna, jak wybuch nowych idei narodowych. Polska – Niemcy, stały się jednym z podstawowych wyznaczników i biegunów pierwszego półwiecza istnienia nowych Chwałowic, wyrosłych z górniczych familoków.
Praca, uwzględniając uwagi i sugestie dotyczące materii otoczki historycznej, jak najbardziej zasługuje na publikację. Jest to typ twórczości pisarskiej, która może poszerzyć grono czytelników, także osób młodszego pokolenia, dotąd słabo zainteresowanych losami przeszłości swojego miasta i regionu. Publikacja ta, to także świetna promocja Chwałowic i Rybnika, w przestrzeni współczesnej polskiej literatury, a także naszej górnośląskiej.
dr Bogdan Kloch
Fragment powieści, którego akcja toczy się w nieistniejącym już gasthausie Emanuela Kuczery.
Budynek znajdował się na dziesiejszej ulicy Kupieckiej w Chwałowicach.
In piwo veritas (jesień 1918)
Niedaleko Donnersmarckgrubbe, na Starej Dródze w Chwallowitz, mały Franek Siwiec zaglądał przez okna do przepastnej sali Gardenstern, największego w okolicy gasthausu, który huczał skocznymi polkami i wzmacnianymi rybnickim piwem rozmowami górników, sztajgrów, a nawet urzędników kopalni. Polsko godka przeplatała się w gasthausie z wszelkimi odmianami języka Niemców, a nieraz Czechów i Morawian. Franek pomyślał, że taki gwar różnorodnej mowy musiał istnieć wtedy, kiedy Pan Bóg pomieszał ludziom języki w trakcie budowy wieży Babel. Słyszał o niej od księdza, kiedy jeszcze chodził na religię. Kiedyś chodził, ale nie teraz, bo miał wiele innych i ciekawszych zajęć. Zawsze mu wpadło do rąk trochę grosza, kiedy pojedynczy gość gasthausu wychodził na podwórze na lekko chwiejących się nogach. Jeszcze mu się nie zdarzyło, by pomagając miłośnikowi piwa utrzymać równowagę, ten zauważył, jak jego drobne ręce penetrują jego kieszenie wyławiając pfenigi lub nawet marki. Zabawa była bardziej intratna niż kłusowanie na karpie w Oślizlokowym stawie. Kiedy trzasnęły wejściowe drzwi, Franek od razu do nich podbiegł, licząc na obfite łowy. To nie był jednak dobry wieczór, bo stanął oko w oko z Emanuelem Kuczerą, właścicielem Gardenstern.
— Co to sam szkłódzisz? — zagadnął podejrzliwie Emanuel
— Jo? Nic. Panie Kuczera. Tak se yno muzyki słuchom pod oknami.— odparł z pewnością w głosie Franek.
— Ciś ku chałupie. To ni ma miejsce do dzieci — twardo odparł Emanuel, czując, że mały Siwiec coś knuje, choć nie umiał dociec co.
— Gasthaus je przi dródze. Nie wlazuja do środka, yno żech je na dródze, na kierej może kożdy być. Z drógi mje wyciepnyć ni mokiecie — wojowniczo odparł Franek.
— Dobrze ci, snoplu radza, stroć się stónd pryndko, bo jak zawołom kelnera, to ci ta chudo rzić tak strzasko, że bydziesz siedzioł nie na nij, a na brzuchu przez cały tydzień — wyraźnie zirytowany Emanuel przeciął nonsensowne przekomarzanki.
Franek zniknął w mgnieniu oka, tak, że Emanuel nie był w stanie określić, czy chłopak pobiegł w górę, czy dół ulicy. Nie zaprzątał sobie tym głowy, bo ta zagracona była poważniejszymi sprawami. Wyglądał nadjeżdżającej od Rybnika dorożki. Czekał na Zygfryda Müllera, właściciela rybnickiego browaru. Sporo spraw było do omówienia. Wojna zmieniła również mały świat w Chwallowitz i handel nie szedł tak gładko jak kiedyś. Czasem browarnik miał kłopot z dostawami jęczmienia, czasem on, właściciel gasthausu nie mógł sprzedać piwa, bo kopalnia na kilka dni wstrzymywała fedrunek i trzeba było szukać nowych sposobów radzenia sobie z wymianą dóbr i usług. Zaczął nerwowo spacerować przed wejściem do gasthausu. Utykał. Rana w nogę po bitwie nad Marną się zagoiła, ale ślad w kolanie pozostał.
„Tak teraz handel wygląda jak to moje chodzenie” — pomyślał. „Nic to jednak, żołnierz z gwardii honorowej cesarza Wilhelma nie może kręcić nosem i dezerterować.” Podkręcił najpierw jeden koniec długiego wąsa, potem drugi. „ Dobrze będzie, bo Pan Bóg wojaków nie zostawia” i w tej samej chwili wjechała od strony Rybnika rozpędzona dorożka z lekkim zadaszeniem.
Woźnica mocno pociągnął lejce i konie stanęły jak na rozkaz. Zygfryd Müller wysiadł żwawo z pojazdu i ruszył w stronę gasthausu. Miał już swoje lata, prawie żadnych włosów i całkiem pokaźny brzuch, mimo to jednak poruszał się z lekkością młodzieniaszka.
— Panie Kuczera, pan mnie wybaczy to opóźnienie. Jakieś straże zatrzymują ludzi na ulicach. Ja nie wiem kim one są. Pan wiesz może? Jedne mówią, że niemieckie, jedne że polskie, a jeszcze inne, że ani takie, ani siakie. Ja znam dużo rodzajów piwa, ale taki galimatias jak teraz, to ja nie widział w całe moje długie życie.
Emanuel Kuczera uśmiechnął się do swojego gościa, bo zawsze go wprowadzał w dobry humor, podobnie jak jego piwo.
— Panie Müller, też bym chciał wiedzieć co to za galimatias, a najważniejsze, kiedy się on skończy, bo dalej tak być nie może. Nie raz myślę, że znowu wolałbym być na froncie, niż wieczorem się zastanawiać co będzie rano.
— Panie Kuczera, takie zamieszanie nie pamiętam, ale ojciec mój i dziad powiadali, że nieraz był duży galimatias w historia. Powiadali też, że jak się dwóch ludzi co lubią rozum spotka, to nie dość, że galimatias się ich przestraszy i ucieknie, ale one jeszcze zrobią dobry interes.
— Tak pan myśli?
— Jak ja by tak nie myślał, to by tu nie przyjeżdżał w zimna listopadowa pogoda, a pił ciepłe piwo w moje mieszkanie.
— To zapraszam w skromne progi mojej Gardenstern. Może znajdziemy sposób jak handlować w czasach, kiedy raz znika towar, a innym razem pieniądze.
— Jak są ludzie, które chcą pracować i napić się piwo, to pieniądze znajdą się zawsze. O widzę, że od kopalnia idzie duża grupa napić się piwo.
Emanuel spojrzał we wskazanym przez browarnika kierunku. Rzeczywiście, do Gardenstern ciągnęło z kilkudziesięciu ludzi rozmawiając po polsku i niemiecku jednocześnie.
— Dzisiaj w kopalni był wiec — Emmanuel zwrócił się do swojego gościa. Pewnie mówili o strajku.
— Dobry wieczór Kuczero, we drzwjyrzach na nas czekać ni musicie — zagadnęła w ciemności jedna z postaci.
— Ludwik, tyś to je? Toć, że ty, bo żodyn inkszy nie robi mje tak za błozna. Ludwik Piechoczek uścisnął dłoń zadowolonego ze spotkania Kuczery i ukłonił się browarnikowi.
— Udało ci się z wojny przijść w jednym kónsku — pokiwał głową wzruszony Kuczera.
— Udało się — uśmiechnął się Ludwik.— Panowie, wchodźcie do środka — zwrócił się do kompanów po niemiecku. — Zaraz do was dołączę, tylko muszę zamienić parę słów ze starym znajomym, którego nie widziałem szmat czasu.
Grupa ruszyła do wejścia nadzwyczaj szybko, bo ziąb dawał się we znaki.
— Ludwik, co to się dzieje u was na grubie?
— Kuczero, strajk bydzie, bo być musi.
— Ale o co? Za mało ludzie majóm wojynnej szarpaniny. Nie szło by trocha ochłódnyć?
— Kuczero, właśnie idymy se do was siednyć i pogodać, o co tyn strajk. Tyn kiery tam wloz pjyrszy, to był Fritz Wasner i on chce, żeby strajk był przeciwko cesarskij administracji i za wjynkszymi wypłatami do górników, co mi się bardzo podobo. Tyn drugi, co do waszego gathausu wloz, to był Ewald Latacz i on chce, żeby strajk był o niepodległe państwo górnośląski, co nie podobo się mje, bo jo chca, żeby strajk był za prziłonczyniym Górnego Śląska do Polski, co zaś nie podobo się ani Wasnerowi, ani Lataczowi.
— Boże mój jedyny na niebie! — złapał się za głowę browarnik. Pan to słyszysz panie Kuczera? Panie żołnierzu, przecież ten galimatias co był i jest, po waszej rozmowie będzie jeszcze większy niż był. Gdzie tam mówić o mnie, że ja umiem warzyć piwo, gdzie mnie tam do was panowie politycy. Wy tak warzycie piwo, że świat podpalicie!
— Panie Müller — odparł po niemiecku Piechaczek — ten świat zapłonął już dawno temu i podpalił go cesarz Wilhelm ze swoimi europejskimi krewnymi. Ten świat już dawno spłonął i teraz na tym pogorzelisku trzeba budować nowy, bo powrót jest niemożliwy.
Browarnik spojrzał na wojaka i smutno pokiwał głową.
— Prawdę pan powiedziałeś panie żołnierzu. Ktoś podgrzał drożdże i musimy teraz oglądać proces fermentacja.
— Panowie, zbyt jest zimno, by tu tkwić — Emanuel Kuczera zapraszającym gestem wskazał drzwi wejściowe swojego gasthausu. Razem z Zygfrydem Müllerem udał się do kantoru, a Ludwik Piechoczek podszedł do rozemocjonowanych kamratów. Kelner właśnie sprzątał szkło jednego ze stłuczonych kufli, który spadł ze stołu podczas gorących rozmów o przyszłym kształcie Górnego Śląska.
— Fritz, jak ty myślisz, że my tu bydymy płacić kontrybucje Francuzom za przegrano Wilusiowo wojna, toś je gupi jak funt kudeł — perorował Ewald Latacz.
— Ewald, nie bój się Francuzów. Damy sobie z nimi radę. Jeżeli chcesz, żeby Górny Śląsk był niepodległym państwem, to jesteś bez rozumu. Kto wtedy będzie kupował śląski węgiel? Niemcy z których chcesz zrobić wroga? Kadłubowy Górny Śląsk nie przeżyje roku. Za wysokie progi. Poza tym Górny Śląsk jest niemiecki i taki pozostanie.
Fritz Wasner walnął kuflem w stół, tak, że kelner znowu musiał podejść, tym razem tylko ze szmatą, by doprowadzić stolik i podłogę do względnego ładu.
— Drziszczesz Fritz — odpalił Piechoczek. — Górny Śląsk jest polski. Ewald Latacz z politowaniem kręcił głową spoglądając na swoich rozmówców.
— Polski? — podskoczył Fritz. — Polski nie ma! To, co teraz istnieje, to poroniony kilkutygodniowy płód, który zaraz umrze, bo jest niezdolny do własnego życia.
— Piłsudski nie takich niedowiarków nauczył rozumu — twardo odparł Piechoczek.
— Polacy mogą najwyżej coś podpalić i narobić strat. Oni są niezdolni to stworzenia czegokolwiek. Przeszło sto lat temu nie byli w stanie utrzymać nawet swojego nędznego państwa. To niższa rasa, niezdolna przetrwać bez niemieckiego kierownictwa, które ich chroni przed nimi samymi — ciągnął Fritz.
— A to cie synku za fest poniósło! — wrzasnął Piechaczek, uderzając mocno kuflem piwa w stół, tak, że prawie cała jego zawartość wylała się na Wasnera. W mgnieniu oka Fritz popchnął Ludwika, który się lekko się zatoczył.
— Chłopy! — wrzasnął ktoś z sąsiedniego stolika. Nimce bijóm naszego Ludwika! W sekundzie obok Wasnera pojawił się Ewald Buchalik z familoków. Miał już w sobie parę piw, ale trzymał się na nogach równo.
— Ludwiku — zwrócił się do Piechoczka — tyś je u siebie w dóma i krziwdy ci sam żodyn robić nie bydzie — po czym odwrócił się do Wasnera.
— Pjyknie witómy na polskim Górnym Śląsku! — i były to ostatnie słowa jakie tego wieczora usłyszał w chwałowickim gasthausie Fritz Wasner, bo Buchalikowa pięść tak precyzyjnie wylądowała na szczęce niemieckiego socjalisty, że ten stracił przytomność.
Od razu po tym jak upadł pojawili się jego niemieccy kompani, ale widząc, że za Ludwikiem stoi grupa górników i niedawno zdemobilizowanych żołnierzy, zabrali Wasnera i skierowali się do wyjścia, odgrażając się na odchodnym. W tym samym czasie Zygfryd Müller i Emanuel Kuczera wychodzili z kantoru.
— No widzę, panie Kuczera, że myśmy wystraszyli nasz galimatias, ale tu się porobił jeszcze większy — powiedział rybnicki browarnik, widząc dwie gotowe do bójki grupy. Mężczyźni przemieszczali się w stronę wyjścia. Kiedy byli na zewnątrz Kuczera dał znak dorożkarzowi, że może podjeżdżać.
— Tak tu jest prawie co wieczór — powiedział Kuczera. — I nie tylko u mnie, ale w każdym miejscu w okolicy. I nie wygląda na to, że sytuacja się uspokoi.
Müller pokiwał głową, bo wszystko, co miał do powiedzenia w tej sprawie, już powiedział, a to co było poza jego rozumem, nie dało się wyrazić inaczej jak ruchami bezradnej głowy. Podchodząc do dorożki otwarł kopertę wiszącego pod rozpiętym futrem zegarka.
— O, późna już godzina panie Kuczera, ale nasz czas nie został dzisiaj zmarnowany, bo wymyśliliśmy dobry interes.
Kuczera się uśmiechnął z ulgą i już chciał odpowiedzieć, gdy szybko jak jaskółka przeleciało koło nich drobne ciałko, którego ręce ogołociły z zegarka pustą już teraz dłoń Müllera.
— Na Boga! — wrzasnął Kuczera. — To ten mały Siwiec! Franek, ty giździe! — równie szybki jak nicpoń z familoków był dorożkarz browarnika.
Mocną dłonią trzymał Franka za tył marynarki, tak, że ten mógł tylko z bezsilności przebierać w powietrzu nogami.
— Oddawaj — powiedział potrząsając Frankiem dorożkarz.
— Nic ni mom! Nic ni mom! — wrzeszczał Franek.
Potrząsanie nie robiło na nim większego wrażenia, lecz kiedy dorożkarz zacisnął drugą dłoń z tyłu na jego szyi, zegarek browarnika w cudowny sposób pojawił się w otwartej dłoni nicponia. Kuczera wyrwał go z wściekłością i oddał z przepraszającym wzrokiem Müllerowi.
— Czamu to robisz? — wrzeszczał Kuczera. — Ni ma cie gańba? Pónbóczka się nie boisz? — machnął ręką, bo mu się przypomniał dziadek Franka, który nawet po odsiedzeniu wyroku w raciborskim więzieniu w drodze do domu okradał mijane domy.
— Tyn zygarek ni ma wasz, ani od tego bachratego bogocza. On chce być niepodległy, niepodległy! Kożdy w gasthausie wom to powjy, że niepodległość to je dobro rzecz!
Tego było już za dużo nawet jak na stoicki temperament Kuczery. Naciągnął Frankowe ucho tak, że ten stał tylko na jednej nodze. Kuczera wolną ręką, z żołnierską sprawnością ściągnął pas ze spodni i na tyle, na ile potrafił, starał się wyjaśniać nie do końca rozwiniętej umysłowości małego Siwca złożoność znaczeniową tkwiącą w pojęciu niepodległości. Po otrzymanej lekcji pochlipujący Franek zaczął biec w stronę familoków, odgrażając się niemiłosiernie.
— Szkoda tego chłopaka — powiedział głęboko zasmucony Müller. Pełno teraz takich jak on. Za dużo zła widzieli, wielu z nich potraciło ojców na wojnie. Z pracą krucho. Może by go pan, panie Kuczera podesłał do mnie do browaru? Jakaś robota się dla niego znajdzie.
— Panie Müller, serce pana zwodzi. Z tego chłopaka nic dobrego nie wyrośnie. Kiedyś będzie wisiał. Po co panu nowe kłopoty?
— No trudno — odparł browarnik, po czym zamyślił się nieco. — Ale że ja bachraty? No to jest jednak bezczelność! Trochę tłuszczu i od razu bachraty. Zimą każdy przecież nieco przybiera na wadze.
Kuczera uśmiechnął się
— To panie Müller, dwanaście beczek co tydzień.
Kuczera wrócił do wieczornych ustaleń.
— Jeżeli dojedzie do mnie jęczmień pana krewnych i znajomych, o którym nie wie administracja, to wszystko się potoczy gładko i nie będzie braków w dostawach. Co robić? Musimy jakoś pływać po nowemu w tym galimatias? Pamiętaj pan, że jak nie będzie pieniądze, to ja poczekam, bo pan jesteś rzetelny handlowiec, panie Kuczera.
— To dwanaście, jak dwunastu apostołów — powiedział uśmiechając się na odchodnym Kuczera.
— Ja nie do końca tak dobrze jak pan znam się na dwanaście apostołów, ale wiem, co to jest dwanaście pokoleń Izraela — zaśmiał się browarnik. To dobrze, że i dla pana i dla mnie ta liczba jest tak samo ważna.
Siedząc już w dorożce uchylił Kuczerze melonik na pożegnanie. Emanuel zaś odwrócił się w stronę swojego gasthausu. Dochodziła już północ i gwar wewnątrz z wolna przygasał.
— Jest ciszej — pomyślał. — Ciszej do jutra. A co potem?
Spis treści
Część pierwsza
Mówią, że nie samym chlebem… 9
Do Krakowa 13
Kiedy zadrżała ziemia pod nogami Wilhelma 21
Kiedy trzęsienie ziemi dotarło do Rybnika 23
In piwo veritas 26
Ku Polsce po raz pierwszy 33
W domu 44
Ku Polsce po raz drugi 46
Po plebiscycie na protestanckim cmentarzu 59
Ku Polsce po raz trzeci 66
Jedzie wnuk Fredry! 73
Część druga
Motyle księdza Pawła 81
Z Pszczyny na Madagaskar 85
Piękna Zośka i złodzieje 88
Niemałą jest u Boga zasługą dobrze wychować dzieci 92
Bunt pamponiów 95
Co zrobił Józef Malcher, by nie śpiewać pobożnych pieśni 100
Bogu i ojczyźnie 105 Wśród Hetytów 110
Mośnik i kajaki 115
Jadwiga Kauczor, królowa Polski 122
Trzęsienie ziemi w Nowym Jorku i poza nim 126
Złodziejskie namaszczenie 128
Inżynier Dykacz i jego żona 132
Kiedy zabraknie matki–żywicielki 135
Wyprawa do Gdyni 140
Trzy strzały z parabellum 146
O honor górnośląskiej policji 151
W potrzasku 153
Niemiecka szkoła 157
Strajk i marsz głodowy 159
Szwagier — fotograf–amator 164
Sen nocy i dnia letniego 171
Manewry 176
Wojna z Czechosłowacją 179
Posłaniec Wilhelma Canarisa 181
W Beskidach u Kossaków 183
Część trzecia
Wymiana osi 191
Wrześniowa zdrada 191
Nowe porządki 200
Do kryjówki we Frankenstein 203
Do lagru i na bruk 205
Do więzienia 208
Opór 209
Na pomoc Szarym Szeregom 214
Untersturmführer Gawenda ze Świętego Józefa 216
Rozmówki francusko-angielskie 217
Czerwona róża, biały kwiat 219
Wywalcz jej wolność albo zgiń 223
Czerwona wdowa 227
Zdeptane kwiaty 230
Johann Habel 233
Drugi grom z ciemnego nieba 238
Ślązoki z Afryki 240
Spotkanie w Auschwitz-Birkenau 243
Zniszczony dom 245
Brat przeciw bratu 248
Sowiecka kartografia 249
Ucieczka z Auschwitz 252
Marsz śmierci 260
Rusy idóm! 262
Agent Jej Królewskiej Mości 263
Jedziemy w noc 266
Czerwona wolność 267
W piwnicy klasztoru sióstr boromeuszek 268
Plugawe Niymce 270
Spotkanie z Wallenrodami 273
Na przekór śmierci 276
Zabić niepodległość 279 P
łonie ognisko i szumią knieje 285
Epilog 290
Indeks osób 293
Układ chronologiczny najważniejszych wydarzeń 305
Fragmenty recenzji dra Bogdana Klocha 307
Fragmenty recenzji Alojzego Lyski 309
Najważniejsze rękopisy wykorzystane w książce 311
Najważniejsze publikacje wykorzystane w książce: 311
Podziękowania 312
Wprowadzenie nowenny
Ks. Marek Jędraszewski, Arcybiskup Metropolita Krakowski zaprasza całą Polskę do Narodowej Nowenny przed 100. rocznicą odzyskania niepodległości przez nasz kraj. W swoim przesłaniu pisze:
Przeżycia te będą pielęgnowaniem i rozwojem duchowym darów, jakimi hojnie zostaliśmy ubogaceni w minionym roku. Był to rok jubileuszu objawień fatimskich i gietrzwałdzkich, rocznicy koronacji obrazu Matki Bożej Częstochowskiej i innych pięknych wydarzeń. Niech więc nie słabnie modlitwa różańcowa, do której zostaliśmy wezwani i której szczególnym wyrazem był „Różaniec do Granic”. Nie zapominajmy o tym, że na nowo zawierzyliśmy swoje życie Niepokalanemu Sercu Maryi i że odnowiliśmy akt przyjęcia Chrystusa jako naszego Króla i Pana.
W przeżyciu jubileuszu odzyskania niepodległości, będziemy się starać przenikać duchem Ewangelii wszystkie sfery naszego życia osobistego, rodzinnego i narodowego.
Będziemy się modlić o postawę miłosierdzia wobec potrzebujących, o łaskę chrześcijańskiego świętowania niedzieli, o błogosławieństwo dla małżeństw i rodzin, o solidne wykonywanie pracy i godny odpoczynek, o szacunek dla życia i jego obronę, o wolność od nałogów i uzależnień, o jedność i solidarność w naszej Ojczyźnie i w innych intencjach ważnych dla życia Kościoła i narodu.
Niech „Jubileuszowa Nowenna” stanie się wspólną narodową modlitwą, przygotowującą nas do godnego przeżycia setnej rocznicy odzyskania niepodległości przez naszą Ojczyznę.
Modlitwa za Ojczyznę ks. Piotra Skargi
Boże, Rządco i Panie narodów,
z ręki i karności Twojej racz nas nie wypuszczać,
a za przyczyną Najświętszej Panny,
Królowej naszej,
błogosław Ojczyźnie naszej,
by Tobie zawsze wierna,
chwałę przynosiła Imieniowi Twemu
a syny swe wiodła ku szczęśliwości.
Wszechmogący wieczny Boże,
spuść nam szeroką i głęboką miłość ku braciom
i najmilszej Matce, Ojczyźnie naszej,
byśmy jej i ludowi Twemu,
swoich pożytków zapomniawszy,
mogli służyć uczciwie.
Ześlij Ducha Świętego na sługi Twoje,
rządy kraju naszego sprawujące,
by wedle woli Twojej ludem sobie powierzonym
mądrze i sprawiedliwie zdołali kierować.
Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen
CHWAŁOWICKA NOWENNA ZA OJCZYZNĘ 2018 r.
Przypadające w tym roku stulecie odzyskania przez Polskę niepodlegości nakazuje wyrazić wdzięczność wszystkim tym, którzy się do niej przyczynili. Każdy z nas korzysta z wysiłków pokoleń poprzednich. Bez nich nie byłoby świata w którym żyjemy.
Wdzięczność jest czymś, co powinno cechować przyzwoitego człowieka, ale wdzięczność za wolną ojczyznę i służba dla niej są czymś więcej niż przyzwoitością, bo formą życia chrześcijańskiego.
Jan Paweł II pisze: Jeśli pytamy o miejsce patriotyzmu w Dekalogu, to odpowiedź jest jednoznaczna: wchodzi on w zakres czwartego przykazania, które zobowiązuje nas, aby czcić ojca i matkę.
Ojciec Święty pisze również o tym co różni nacjonalizm od patriotyzmu: Charakterystyczne dla nacjonalizmu jest bowiem to, że uznaje tylko dobro własnego narodu i tylko do niego dąży, nie licząc się z prawami innych. Patriotyzm natomiast jako miłość ojczyzny, przyznaje wszystkim innym narodom takie samo prawo jak włąsnemu, a zatem jest drogą uporządkowanej miłości społecznej. (Jan Paweł II: Pamięć i tożsamość, s.71, s.73.)
Opracowanie cyklu Jan Krajczok
Józef Pukowiec
https://m.facebook.com/dkchwalowice/videos/251261552926253/
Niech przemówią chwałowickie pomniki, za którymi kryją się nasi bliscy, którzy oddali życie za ojczyznę. Wspomnijmy dzisiaj mieszkańca przedwojennych Chwałowic, Józefa Pukowca, który jest jednym z największych bohaterów miejsca w którym żyjemy. Pojawił się w Chwałowicach, dlatego, że Niemcy wyrzucili go ze szkoły za kolportaż polskiego pisma 'Katolik'.
W 1926 roku Józef Pukowiec ukończył seminarium nauczycielskie w Pszczynie i podjął pracę w obecnej szkole nr 13 w Chwałowicach, w charakterze nauczyciela. Był jednocześnie drużynowym harcerskim, a w 1930 roku został komendantem rybnickiego hufca. W 1939 roku, kiedy Chwałowice były okupowane przez Niemców, Józef Pukowiec założył podziemnną organizację harcerską, która współpracowała z polskim, zbrojnym podziemiem. W 1940 roku został aresztowany przez Niemców i był torturowany przez dwa lata, po czym zgilotynowano go w Katowicach 14 sierpnia 1942 roku.
Pukowiec był człowiekiem niezłomnym, bo podczas śledztwa nie wydał nikogo. Gilotyna, którą Niemcy obcięli mu głowę ciągle istnieje po dziś dzień i jest w dyspozycji muzeum w Katowicach.
List Józefa Pukowca
pisany do bliskich
w przeddzień egzekucji
Kattowitz, 13.8.1942 r.
Moi Najdrożsi!
List Wasz otrzymałem wczoraj. Serdecznie Wam wszystkim za życzenia dziękuję i pozdrawiam Was wszystkich po raz ostatni, życząc Wam wszystkiego dobrego, pogodzenia się z wolą Bożą. Schodzę pogodzony z Bogiem, spokojny, bez wyrzutów sumienia, bez poczucia wyrządzenia komukolwiek krzywdy, z myślą o Was Kochani Rodzice, o Was Bracia i Siostry. Jeśli Was któregokolwiek uraziłem przepraszam i myślę, że mnie także wszystko wybaczycie. Schodzę w przekonaniu, że wykonałem także obowiązki syna i brata ile to leżało w moich siłach. Kiedy list ten otrzymacie, mnie już nie będzie, ale pozostanę z Wami. Proszę Was o modlitwę za biedną i grzeszną duszę moją. Testamentu pisał nie będę, bo wszystko co posiadałem, to gorące uczucia miłości dla Was, Braci oraz Siostry, a o nich wątpić nie będziecie. Marię pożegnajcie również. Luśkę, jej córeczki, Waleskę i jej dzieci, Martę i dzieci, Annę, Szwagrów i wszystkich oraz ich dzieci. Rzeczy, które tu są możecie odebrać pod wskazanym adresem: 1) zegarek, 2) parę butów, 3) ubranie szare, 4) płaszcz zimowy, 5) 4 koszule, 6) 3 gaci, 7) parę kapci, 8) 3 pary skarpetek, 9) 3 chusteczki do nosa, 10) 26,08 DM, 11) zeszyty i książki do nauki stenografii, 12) kapelusz szary, 13) kołnierz i krawat, 14) różaniec, 15) listy. Ostatni raz Was pozdrawiam, wytrwajcie w bojaźni Bożej, w myśli o ponownym połączeniu się w zaświatach na łonie Boga, w myśli o lepszym jutrze. Zostańcie nieugięci, niezłomni tym silnym ciosem do ponownego połączenia się. Prochy moje sprowadźcie i pochowajcie albo w Pszczynie lub w Ćwiklicach, jako pomnik wystarczy korona cierniowa. Ostatnie pozdrowienia śle Wasz syn i brat -Józef
Jerzy Malcher - chwałowicki nauczyciel Jamesa Bonda
Językowe umiejętności brytyjskich agentów są nabywane po dziś dzień w departamencie ministerstwa obrony, który został stworzony przez Jerzego Malchera, mieszkańca Chwałowic. Kiedy, po wojnie, ów departament powoływano do życia, grupa jego twórców składała się z przeszło 70 najlepszych językoznawców z Wysp Brytyjskich. Anglicy nie kwapili się z powierzeniem kierownictwa zespołu Jerzemu Malcherowi, ale na pytania o to czy można go zastąpić kimś lepszym, odpowiadało głuche milczenie. Nikt z Polaków nie zrobił większej kariery w Wielkiej Brytanii niż on. Dokonania Jerzego Malchera zostały uhonorowane przez królową Elżbietę II Orderem Imperium Brytyjskiego, a londyńscy naukowcy przyznali mu tytuł naukowy.
Jerzy Malcher urodził się w lipcu 1914 roku w chwałowickich familokach. Jego matka – Maria była pielęgniarką w rybnickim szpitalu, a ojciec Józef służył jako żołnierz w gwardii przybocznej cesarza Wilhelma i walczył na frontach I wojny światowej, po czym pracował w szybie wyciągowym dzisiejszej kopalni „Chwałowice”. Chwałowicki nauczyciel Jamesa Bonda był harcerzem, uczniem dzisiejszego liceum im. Powstańców Śląskich i absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Szybko awansował w strukturach polskiej administracji. Powierzono mu pracę w konsulacie w Lipsku, ale wybuch wojny sprawił, że jako żołnierz walczył w wojnie obronnej 1939 roku, aż do ostatnich dni jej trwania, czyli do bitwy pod Kockiem. Ranny trafił do niemieckiej niewoli, po czym uciekł na Węgry. Stamtąd, jako tajny kurier, przemycił do okupowanej Polski 10 milionów złotych, które umożliwiły powstanie Szarych Szeregów. Walczył z Francuzami przeciwko Niemcom, a kiedy ci pierwsi uciekali po klęsce do Anglii - był z nimi. I wtedy właśnie nastąpił przełomowy moment w życiu Jerzego Malchera.
Podczas ewakuacji okazało się jak przydatna jest jednoczesna znajomość języków francuskiego i angielskiego. Brytyjscy oficerowie przekazali informację o utalentowanym Polaku swoim przełożonym, którzy wraz z polskim dowództwem wysłali chwałowiczanina na kurs cichociemnych – elitarnej jednostki 300 polskich komandosów. Szybko zauważono jednak, że talenty organizacyjne Jerzego Malchera byłyby utracone, gdyby powierzyć mu jedynie misje dywersyjne. Skierowano go do Afryki Północnej, gdzie Anglicy mieli w niewoli tysiące jeńców niemieckich pochodzących z ziem wcielonych do Rzeszy. Malcher zajmował się ich weryfikacją i przerzucaniem do sił alianckich, w większości do armii generała W. Andersa. To między innymi ci żołnierze zdobywali później wzgórza Monte Cassino. Niemieccy jeńcy ze Śląska, Pomorza, Wielkopolski i Mazur ufali Malcherowi, bo był swój. Warto pamiętać, że jeńcy mieli do wyboru albo walczyć po stronie aliantów, albo doczekać końca wojny w obozach jenieckich. Większość wybrała to pierwsze. Według luźnych szacunków żołnierzy Wehrmachtu z polskim obywatelstwem było około miliona i ich przerzucenie do sił alianckich miało fundamentalne znaczenie dla losów wojny.
Jerzy Malcher osiadł na stałe w Wielkiej Brytanii. Po przejściu na emeryturę zaczął pisać książki. Jedna z nich dotyczyła ludobójstwa na Polakach dokonanego przez Niemców i Rosjan. Był wierny do końca swoich dni Bogu, ojczyźnie i bliskim. Chwałowice mogą być dumne, ze wydały takiego człowieka.
Opracował: Jan Krajczok
http://ivlorybnik.pl/projekty-uczniow/jerzy-malcher/
Film: JERZY MALCHER - między Londynem a Rybnikiem
Plan filmowy - miejsce pracy i zawirowań.
Przekazywać w ciekawy i mądry sposób - taka dewiza, od samego początku, przyświecała zespołowi filmowemu, który postanowił opowiedzieć o losach Jerzego Malchera – synka z chwałowickich familoków, harcerza, żołnierza armii polskiej, kuriera ruchu oporu, oficera brytyjskiego wywiadu oraz autora książek. Historia Jerzego Malchera ujrzała światło dzienne w dosyć przypadkowy sposób, podczas lekcji języka polskiego w IV Liceum Ogólnokształcącym w Chwałowicach. Kilka lat temu jeden z nauczycieli tej szkoły – dr Jan Krajczok, szukał jakiegoś atrakcyjnego kontekstu, który pozwoliłby przybliżyć jego wychowankom istotę mickiewiczowskiego dramatu „Dziadów', części III. Pomysł był taki, by każdy z uczniów przygotował kilkuminutową prezentację dotyczącą losów wybranego członka swojej rodziny w latach 1939-56. Ramy czasowe zostały wyznaczone najbardziej zbrodniczym okresem w historii Polski związanym z hitlerowskim i sowieckim totalitaryzmem. Jedna z uczennic - Sonia Stożek opowiedziała o bracie swojej babci Hildy – Jerzym Malcherze. Jego losy okazały się tak barwne i niezwykłe, że nauczyciel namówił ją do napisania pracy konkursowej. Praca była świetna i Sonia pojechała w nagrodę do Brukseli jako laureatka konkursu organizowanego przez europosła Marka Migalskiego.
Historia chwałowickiego bohatera, pomimo laurów konkursowych, nadal nie dawała spokoju. Nieśmiało kiełkowała myśl o nakręceniu filmu o losach Malchera. Temu zadaniu mógł sprostać jedynie Adam Grzegorzek - absolwent IV LO w Chwałowicach, z wykształcenia historyk, a z zamiłowania filmowiec. Zanim padł jednak pierwszy klaps minęły dwa lata, gdyż podejmowano wielokrotnie nieudane próby pozyskania środków finansowych na realizację przedsięwzięcia. W końcu się udało. Entuzjazm towarzyszący kręceniu filmu częstokroć zwalniał miejsce dla ciężkiej i wymagającej pracy na planie produkcji. Film okazał się sporym wyzwaniem. Zmuszał do gromadzenia rzetelnych informacji, dokumentów i zdjęć archiwalnych dotyczących postaci Jerzego Malchera. Czas akcji filmu, oprócz przestrzeni i miejsca (Europa i Afryka), stawiał także przed filmowcami wysokie wymagania kostiumowe. Koniecznym było zgromadzenie nie tylko epokowych ubrań cywilnych z początku XX wieku, ale przede wszystkim należało znaleźć odpowiednie umundurowanie. Szczęśliwie, Adam Grzegorzek, oprócz fachowego przygotowania historycznego, jest także członkiem grupy rekonstrukcyjnej i dzięki wsparciu jego środowiska skompletowanie właściwego historycznie wyposażenia stało się realne i możliwe. Kolejnym wielkim wyzwaniem było zaproszenie aktorów i statystów, a trzeba podkreślić, że na planie produkcji pojawiła się prawie setka ludzi. W filmie zagrały całe klany rodzinne – począwszy od dzieci, a skończywszy na seniorach. Na efekt końcowy złożyła się praca wielu osób mieszkających w rozmaitych zakątkach województwa śląskiego.
Pierwszy oficjalny klaps padł w marcu 2015 roku i dotyczył wydarzeń w Szkocji w obozie cichociemnych. Ostatnie sceny zostały nagrane 28 stycznia 2018 roku. Na planie produkcji pojawiło się mnóstwo pasjonatów w rozmaitym wieku. Pracowaliśmy dziesiątki godzin, często o różnych porach dnia i nocy, a także roku - zgodnie z potrzebami. Żadna nasza prośba nie odbiła się od drzwi - począwszy od aktorów, poprzez rekonstruktorów, krawcową, lektora języka francuskiego, historyków, krewnych Jerzego Malchera i Jadwigi Kauczor – żony Malchera, którzy konsultowali treści i dzielili się fotografiami oraz dokumentami, a skończywszy na opiekunach różnych przestrzeni - kościołów, starych piwnic, domów prywatnych, gospodarstw agroturystycznych, szkół i wielu innych zaskakujących miejsc. Żadne dziękuję nie odda naszej wdzięczności za współpracę. Po wielu miesiącach żmudnej i wyczerpującej pracy dokument fabularyzowany „Jerzy Malcher – między Londynem a Rybnikiem” ujrzał światło dzienne. 17 lutego 2018 roku odbyła się premiera w Domu Kultury w Chwałowicach, podczas której na sali kinowej gościły zarówno rodziny Jerzego Malchera jak i Jadwigi Kauczor. Warto wspomnieć, że losy Jadwigi to właściwie gotowy scenariusz na kolejny film. Tych dwoje młodych ludzi spotkało się w Chwałowicach, a ich miłość przetrwała wieloletnią, dramatyczną rozłąkę, w czasie której Jadwiga przebywała w ciężkim niemieckim więzieniu w Jauer i obozie koncentracyjnym w Ravensbrück. Żywimy wielką nadzieję, że film stanie się przyczynkiem do dalszych poszukiwań dotyczących ciekawych i dramatycznych losów naszych bohaterów.
Już po premierze spłynęły do nas kolejne fotografie. Chcemy przetłumaczyć dokumenty znajdujące się w opolskim archiwum, które mogą rozjaśnić nam zawiłe relacje pomiędzy niemieckimi nauczycielami i polskimi uczniami wśród których znalazła się także młodziutka Jadzia Kauczorówna. Już teraz dysponujemy wiedzą, że Jadwiga była w tamtym czasie szykanowana przez nauczycieli o nazwisku Kampa i Krupski, a jej ojciec Konstanty złożył w tej sprawie skargę do Związku Mniejszości Polskiej w Niemczech. Dzięki otwartości Pani Dyrektor Domu Kultury w Chwałowicach pragniemy edukować młode pokolenie poprzez kolejne projekcje filmu skierowane dla szkół. Podejmujemy także próby nawiązania kontaktu z instytucjami w Strzeleczkach – rodzinnym miasteczku Jadwigi Kauczor celem udostępnienia filmu tamtejszej społeczności lokalnej. Naszą pracę na planie produkcji prezentujemy na facebookowym profilu: „Jerzy Malcher – projekt filmowy”. Aktywność na planie filmowym dobiegła końca, ale nie nasza pasja.
Rodzina Kożdoniów
Kultywowanie pamięci o tych, którzy żyli i cierpieli dla nas jest formą modlitwy za zmarłych. Jedną z najbardziej doświadczonych okupacyjnym cierpieniem chwałowickich rodzin jest rodzina Kożdoniów.
Paweł Kożdoń i Franciszka Kożdoń - ojciec i matka. Wychowali gromadkę dzieci. Jako rodzice stanowili dla nich dobry wzór. Ojciec, poza tym, że pracował w chwałowickiej kopalni, był społecznikiem i patriotą. W czasie plebiscytu Niemcy nazywali go polskim królem. Paweł Kożdoń w przedwojennych Chwałowicach stworzył w swoim skromnym mieszkaniu bibliotekę służącą mieszkańcom dzielnicy, jego żona zaś angażowała się w prace Towarzystwa Polek.
W czasie okupacji, wskutek donosu, z powodu książek i patriotyzmu gestapo aresztowało ojca rodziny i jednego z jego synów - Władysława. Pozostała część rodziny została eksmitowana z mieszkania i znalazła schronienie u zaprzyjaźnionej rodziny Tkoczów. Władysław przeżył obóz koncentracyjny, ojciec niestety nie. Z czasem, rodzina otrzymała list z Ravensbrück z lakoniczną informacją, że ojciec zmarł wskutek obrzęku ramienia.
Dzieci Pawła Kożdonia nie pozwoliły się złamać i organizowały w Chwałowicach ruch oporu. Część z nich została członkami Związku Walki Zbrojnej, który z czasem przekształcił się w AK - Armię Krajową.
Wskutek kolejnego donosu w 1943 roku Niemcy aresztowali matkę wraz z czwórką dzieci – Pawłem, Jankiem, Janiną i Franciszkiem. Wszystkich brutalnie przesłuchiwano w więzieniu w Mysłowicach. Każdy z członków rodziny był zamknięty w osobnej celi. Dzieci truchlały na myśl o przesłuchiwanej matce, bo więzienie należało do jednego z najokrutniejszych, o czym zaświadczają ci którzy tam byli:
„Do łóżek – jak zeznał więzień Erwin Met – trzeba było wskakiwać przepisowo. Po odliczeniu przez kalifaktora do trzech i okrzyku „Ruhe”! więzień musiał już być w łóżku. Jeśli ktoś potem jeszcze się poprawiał, bito go bykowcem i otrzymywał do 25 uderzeń. Na łóżkach trzeba było leżeć w pozycji „na baczność”. Nie wolno było poruszać nogami ani rękami. Za poruszenie się kalifaktor bił bykowcem. W ciągu dnia przez 2 godziny każdy więzień musiał leżeć bez ruchu, a co 2 godziny wzywano do raportowego zejścia z łóżek na komendę i ustawiania się w szeregu. W grupach po 10 więźniów kazano biec do ustępów z podniesionymi do góry rękami i następnie biegiem ustawić się z powrotem w tym samym miejscu. Przy wskakiwaniu do łóżek więźniowie ranili sobie nogi i głowy o drewniane prycze.”
Po okrutnych przesłuchaniach matka została wysłana do obozu koncentracyjnego w Auschwitz-Birkenau, gdzie zmarła wskutek wycieńczenia w 1944 roku.
Jej córka Janina również została tam zesłana. Uczestniczyła później w Marszu Śmierci. Idąc pieszo z Auschwitz dotarła do Wodzisławia mijając rodzinne Chwałowice. Cudem dotarła do Ravensbrück, gdzie doczekała wywolenia przez armię amerykańską.
Janek, Józef i Franciszek też trafili do obozów koncentracyjnych, które udało im się przeżyć, podobnie jak ich bratu Władysławowi, aresztowanemu najwcześniej wraz z ojcem.
Mniej szczęścia miał Paweł, syn Pawła Kożdonia. Skazano go na pobyt w obozie koncentracyjnym w Auschwitz, z którego udało mu się uciec. Był sprawnym, młodym harcerzem i pod nosem niemieckiej policji dotarł aż do Chwałowic. Chciał pomścić rodziców, więc zangażował się w ruch oporu. Podczas akcji zbrojnej w chwałowickich Brzezinach, kiedy chciał zdobyć niemiecką broń, trafił na grupę pięciu niemieckich policjantów. Nie mógł uniknąć walki. Miał tylko dwa pistoety z pełnymi magazynkami. Uciekając został ranny. Bronił się do końca. Ostatni nabój zostawił dla siebie. Niemcy pochowali go pod płotem chwałowickiego cmentarza, a dom wspomagających go Tkoczów zniszczyli pancerfaustem.
Rodzina Kożdoniów doświadczyła cierpienia tylko dlatego, że jej członkowie byli wyraziści, kochali swój kraj i nie zgadzali się na okupacyjną przemoc.
Miejsce śmierci Pawła Kożdonia upamiętnia harcerski krzyż na ulicy Kożdoniów. Pamiętajmy o nich, bo oni o nas na pewno by nie zapomnieli.
Jan Krajczok w oparciu o tekst Józefa Klistały Wierni do ostatka przysiędze składanej na harcerski krzyż.
(http://zapomniany.rybnik.pl/tag/kozdon/)
Rodzina Tkoczów
Jan i Maria Tkoczowie byli rodzicami osmiorga dzieci. Ojciec pracował w chwałowickiej kopalni, żona zaś zajmowała się domem. Wszyscy mieszkali w małym domu niedaleko lasu nazywanego Królewiokiem. Kiedy w rodzinie Tkoczów było już czworo dzieci, Jan - ojciec rodziny poszedł walczyć w śląskich powstaniach. Po przyłączeniu Górnego Śląska do Polski życie zaczęło toczyć się według reguł codzienności - pracy, nauki i modlitwy. Z czasem w domu Tkoczów pojawiły się kolejne dzieci, tak że Jan i Maria Tkoczowie mogli się szczycić gromadką ośmiorga energicznych potomków, z których wszyscy byli wychowywani w atmosferze służby Bogu, ojczyźnie i bliźnim, wszyscy więc wstąpili do harcerskich drużyn, które działały wtedy prężnie w Chwałowicach. Ich matka, Maria, należała do organizacji wspierającej harcerstwo.
Z chwilą wybuchu wojny w 1939 roku ojciec rodziny, Jan, bez wahania zaczął współtworzyć tajną organizację ZWZ, która z czasem została przekształcona w Armię Krajową. W jego ślady poszły wszystkie dzieci: Alojzy, Alfred, Ryszard, Klara, Jadwiga, Kazimierz, Łucja i Józef.
Dom Tkoczów stał się jednym z ważnych ośrodków rybnickiego ruchu oporu. W budynku znajdowały się podziemne kryjówki, w których nasłuchiwano komunikatów radiowych, drukowano ulotki i wydawano podziemną gazetę 'Zryw'. W zakamarkach domu Tkoczów niejednokrotnie ukrywali się ludzie poszukiwani przez gestapo. U Tkoczów jesienią 1941 roku schroniła się część rodziny Kożdoniów, kiedy wyrzucono na bruk tych z nich, którzy uniknęli wysłania do obozów koncentracyjnych.
Rodzina Tkoczów nieustannie narażała się na rewizje i nękanie przez okupanta. Część z jej członków musiała się ukrywać poza domem. W lutym 1944 Niemcy urządzili zasadzkę na Alfreda, ukrywającego się u rodziny w Marklowicach. W lipcu tego samego roku zatrzymano Ryszarda, którego później publicznie powieszono w Tychach. Następnie aresztowano rodziców wraz z Alojzym, Klarą i Jadwigą. Pozostałe dzieci zdołały się ukryć i uniknęły aresztowania. Aresztowani członkowie rodziny zostali wysłani do obozów koncentracyjnych. W Mathausen-Gusen zginął ojciec rodziny Jan w wieku 59 lat wraz z synem Alojzym, który miał wtedy lat 35. Kobiety zostały wywiezione do obozu w Ravensbruck. Maria Tkocz, matka ośmiorga dzieci zginęła tam mając 57 lat, zginęła tam również jej córka Jadwiga, która wtedy miała zaledwie 23 lata. Obóz przeżyła Klara Tkocz, która po wojnie wyjechała do Szwecji, gdzie wyszła za mąż. Zmarła w 1996 roku.
Pozostałe dzieci wróciły po wojnie do rodzinnego domu, lecz niewiele z niego zostało, ponieważ Niemcy po aresztowaniu rodziny pozwolili go splądrować młodzieży z Hitlerjugend, która następnie go podpaliła. Wojsko zniszczyło resztę pociskami z pancerfaustów.
O poświęceniu i tragicznym losie rodziny Tkoczów przypomina harcerski krzyż stojący naprzeciw chwałowickiego domu kultury. W wypadku takich ludzi jak rodzina Tkoczów, Kożdoniów, czy Pukowców to za mało. Właściwe jest przywołanie słów poety: 'Boże, jeżeli ja zapomnę o nich, ty zapomnij o mnie'.
Opracował Jan Krajczok w oparciu o publikacje Jerzego Klistały
Anna Stefek i Konrad Brachman
Anna Stefek, Alfred Tkocz i Konrad Brachman z żoną
Anna Stefek, mając 24 lata, zmarła z wycieńczenia w obozie koncentracyjnym Auschwitz- Birkenau 25 października 1943 roku. Na jej ręku był wytatuowany numer obozowy 227673.
W ostatnich chwilach jej życia towarzyszyła jej Janina Tkocz, z którą Anna przyjaźniła się w Chwałowicach i która miała zostać jej szwagierką, ponieważ jej brat, Alfred Tkocz był narzeczonym Anny Stefek.
Alfred, nauczyciel, harcerz i kapitan podziemnej Armii Krajowej zginął w tym samym obozie w 1944 na krótko przed wyzwoleniem go przez Armię Czerwoną.
Anna Stefek była córką chwałowickiego sztygara w przedwojennej kopalni Donnersmarck.
Jej ojciec był jednym z dwóch Polaków w kadrze kierowniczej zakładu zdominowanego przez Niemców. Anna Stefek ukończyła przed wojną urszulańską szkołę średnią, jak również muzyczną. Była przyboczną chwałowickiej drużyny żeńskiej imienia królowej Jadwigi. We wrześniu 1939 brała udział w obronie miasta w ramach harcerskich oddziałów pomocniczych. Po zajęciu miasta przez Niemców jej ojciec został pozbawiony pracy i rodzina przeniosła się do cieszyńskich Marklowic. Tam Anna współtworzyła tajną organizację Szarych Szeregów, redagowała i kolportowała chwałowickie pismo podziemne „Zryw”, a także ukrywała ludzi ściganych przez gestapo. Była również członkiem ZWZ/AK w ramach której prowadziła pracę łączniczki z ruchem oporu Generalnej Guberni. Została aresztowana w kwietniu 1940 roku.
W tym samym obozie przebywał również Konrad Brachman, powiązany rodzinnie z Anną Stefek, która była siostrzenicą jego żony, Emilii Poczęsnej. Konrad Brachman miał więcej szczęścia niż córka chwałowickiego nadsztygara. Do obozu koncentracyjnego dostał się wraz z jednym z pierwszych transportów. Na jego ręku wytatuowano numer 1269. Powodem jego osadzenia w obozie była przynależność do polskiego harcerstwa i zawód nauczycielski. Konrad Brachman był ostatnim przedwojennym drużynowym w Chwałowicach. W obozie pomogło mu niemiecko brzmiące nazwisko. Jeden ze strażników więziennych, urodzony w Monachium, nosił takie samo, co stało się źródłem jego sympatii do chwałowickiego więźnia. Jej owocem było przeniesienie Konrada Brachmana do lżejszej pracy przy przepisywaniu dokumentów w lokalnym biurze obozowym. Z czasem, wskutek zabiegów rodziny, Konradowi Brachmanowi udało się wyjść z obozu. Było to w roku 1942. Po powrocie do domu, wskutek nakazu władz okupacyjnych, pracował w kopalni w Szczygłowicach. Konrad Brachman szczęśliwie przeżył wojnę, po której zajął się tworzeniem administracji w Chwałowicach, odtwarzaniem harcerstwa i tworzeniem szkoły zawodowej dla górników w Jankowicach.